Szanowny Panie Redaktorze
W sierpniowym numerze (nr 8) miesięcznika Warszawska "Zakazana Historia" opublikowany został artykuł pt. "Na pomoc walczącej Warszawie" pióra dr. Leszka Pietrzaka. Wymieniono w nim wszystkie oddziały, nawet plutony, przybyłe na pomoc powstańcom z nazwiskami ich dowódców. Pominięty został tylko jeden, jedyny oddział AK: "Zgrupowanie Stołpecko - Nalibockie", przekształcone w pułk "Palmiry Młociny" i nazwisko jego dowódcy, cichociemnego por. Adolfa Pilcha ps. "Góra", "Dolina", kawalera Orderu Wojennego Virtuti Militari i czterokrotnego Krzyża Walecznych. To on rozkazu ciężko rannego w dniu 2 sierpnia 1944 r .komendanta VIII Rejonu kpt. "Szymona" - Józefa Krzyczkowskiego, został w pierwszych dniach powstania dowódcą Pułku "Palmiry - Młociny" a ponadto przez niemal 3 tygodnie był też dowódcą "Grupy Kampinos".
W latach PRL zakazano pisania o tym oddziale i jego dowódcach, cenzura skrupulatnie skreślała w szczególności nazwiska por./mjr. Adolfa Pilcha i dowódcy jego kawalerii chor./rtm. "Noc", "Nieczaj" - Zdzisława Nurkiewicza, którego skazano na karę śmierci.
Jako Zarząd Koła Środowiska Zgrupowania Stołpecko -Nalibockiego i rodzin ŚZŻAK zwróciliśmy się o ponowne przedstawienie prawdy historycznej do weterana walk tych oddziałów Mariana Podgórecznego ps. "Żbik".
Mamy nadzieję, iż poniżej przedstawiony opis wzbogaci wiedzę o tych wydarzeniach nie tylko autora artykułu pt. "Na pomoc walczącej Warszawie", ale również każdego mającego chęć poznania prawdy o ówczesnych wydarzeniach.
Zarząd Koła
**********
.jpg)
**********
Zgrupowanie Stołpecko - Nalibockie", przekształcone w pułk "Palmiry Młociny dowodzone przez cichociemnego por. Adolfa Pilcha ps. "Góra", "Dolina" i jego żołnierze jako oddział AK, zwany przez miejscową ludność "Doliniakami", realizując plan "Burza", pokonał ponad pięćset kilometrowy szlak bojowy by, po opuszczeniu Puszczy Nalibockiej, znanej jako Puszcza Wojskiego zatrzymać się u rogatek Warszawy. Nieoczekiwanie, tuż przed wybiciem "Godziny W", Komenda Główna AK otrzymała do swej dyspozycji, silną jednostkę Armii doświadczoną w bojach z dwoma wrogami, doskonale uzbrojoną (1/4 uzbrojenia całej powstańczej Warszawy). W sumie Warszawa otrzymała do swej dyspozycji 861 zahartowanych w piętnastomiesięcznych bojach i to z dwoma wrogami, doskonale uzbrojonych i umundurowanych w mundury WP z przed wojny, żołnierzy. Nie kto inny, a właśnie ci, mówiący śpiewnym akcentem żołnierze cichociemnego por. Adolfa Pilcha - Doliniacy wyzwolili spod niemieckiej okupacji rozległy teren Puszczy Kampinoskiej, obejmujący 24 miejscowości, kończąc tę akcję 31 sierpnia 1944 r. doszczętnym rozbiciem kompani Wehrmachtu w Aleksandrowie, zabijając około 50 Niemców, bez własnych strat. Dzięki nim oraz miejscowym żołnierzom AK, którzy do "Grupy Kampinos" w międzyczasie dołączyli, Niemcy nie zdołali skruszyć tego warownego obozu przez cały okres powstania.
Dziś nikt z poważnych historyków nie kwestionuje stwierdzenia, że bez tego oddziału, bez Doliniaków, nie mogłaby powstać "Niepodległa Rzeczypospolita Kampinoska".
O tym jednak, jak się okazuje, nie wszyscy wiedzą. Z cytowanego artykułu nikt też się nie dowie, że już w pierwszych dniach powstania por. "Dolina" zorganizował i następnie wysłał na Żoliborz 450 swych żołnierzy, z którymi wymaszerował dowódca batalionu piechoty por. pil. "Dźwig" - Witold Pełczyński, bratanek szefa sztabu KG AK gen. Tadeusza Pełczyńskiego. Trzy kadrowe kompanie piechoty z Puszczy Nalibockiej , a więc cały batalion! Każdy z nich dźwigał na plecach poza swym uzbrojeniem w "gościńcu" (prezencie) dla Warszawiaków po 30 kg broni i amunicji przejętych ze zrzutów. W Warszawie pójdą dwukrotnie do ataku, przeprowadzonego przez mjr "Okonia" - Alfonsa Kotowskiego, na Dworzec Gdański, nie kłaniając się kulom. Powyżej 300 Doliniaków tam polegnie.
W uzupełnieniu pt. "Polskie Termopile - Dwa ataki na Dworzec Gdański" dopisanym przez M.E. Niezgodzińskiego do książki "Pięć lat na wojennych ścieżkach" por. "Strzały"- Witolda Lenczewskiego i Jadwigi Hoppen-Zawadzkiej (Oficyna Wydawnicza "Mireki") z goryczą on stwierdza:
"O poległych 300 Spartanach wie cały świat, z pokolenia na pokolenie przekazują to wszystkie encyklopedie…. A czy nasza młodzież w naszych, polskich szkołach mogła o tych wydarzeniach słyszeć?..."
Nie mogła. Nie słyszeli też o nich nawet absolwenci t. zw. "Poniatówki" - Gimnazjum im. Ks. Józefa Poniatowskiego. A przecież ci "Doliniacy", którzy przeżyli owe tragiczne w skutkach dwa ataki na Dworzec Gdański, bronili na Żoliborzu ich gimnazjum do ostatnich dni powstania.
Przez cały okres trwania "Niepodległej Rzeczypospolitej" Doliniacy odnosili same zwycięstwa w kilkudziesięciu walkach stoczonych z Niemcami. Ruchliwość kawalerii dowodzonej przez chor. "Nieczaja" - Zdzisława Nurkiewicza, pozbawionej, po wymarszu do Warszawy, wsparcia piechoty sprawiła, że Abwehra oszacowała siły polskich powstańców w Kampinosie na kilkanaście tysięcy. Głośnym wyczynem stał się brawurowy, okrężny wypad "Doliny" z 2 na 3 września 1944 r. na czele 84 ochotników z piechoty, uzbrojonych wyłącznie w broń maszynową i granaty, na dwa bataliony RONA, które zajęły pozycje przed Truskawiem. W wyniku tego wypadu, kończącego pięciodniowe walki pozycyjne na linii Truskaw - Sieraków - Pociecha, "Doliniacy" doszczętnie rozbili dwa bataliony RONA, zabijając około 250 nieprzyjaciół i 100 raniąc. Zdobyto wówczas i zniszczono wszystkie działa artylerii nieprzyjaciela, które po Pociechą dały się zarówno "Jerzykom", jak i spieszonym ułanom 2 i 3 szwadronu we znaki, oprócz jednego - 75 mm, które udało się przeciągnąć do obozu. Zdobyto też radiostację z akumulatorami, cekaem, 13 erkaemów 2 ciężkie moździerze, kilkanaście pistoletów maszynowych, zniszczono 30 wozów z amunicją. Między sobą Doliniacy nazwali tę akcję "Bitwą pod Racławicami".
Ułani pozazdrościli tego sukcesu swym kolegom z piechoty, to też nazajutrz chorąży Zdzisław Nurkiewicz, który zmienił pseudonim na "Nieczaj", wraz ze swym zastępcą podporucznikiem "Dąbrową" - Zygmuntem Kocem, na czele 2 szwadronu, pozostawiając konie w lesie, uderzył na wieś Marianów, w której kwaterował jeszcze jeden oddział RONA. Ostatnia jednostka niemiecka mająca za zadanie oczyszczenie Puszczy Kampinoskiej" z oddziałów Armii Krajowej została przez nich doszczętnie rozbita.
W skład zgrupowania AK por. Adolfa Pilcha, które w przeddzień powstania stanęło u rogatek Warszawy wchodziły:
- dywizjon 27 Pułku Ułanów im. Króla Stefana Batorego - dowódca chor. "Noc", "Nieczaj" - Zdzisław Nurkiewicz, stacjonujący przed wojną w Nieświeżu. (W istocie, zgodnie z przedwojenną strukturą, ta jednostka kawalerii stanowiła nie dywizjon, lecz pułk (ok. 500 koni) - kawalerii, w pełnym składzie: 4 szwadrony liniowe i szwadron CKM, pluton łączności, tabory, szpital polowy, duszpasterstwo).
- I batalion (3 kompanie, plus szwadron zwiadu konnego) piechoty 78 Pułku Piechoty Strzelców Słuckich stacjonujący przed wojną w Baranowiczach (dowódca por. pil. Witold) Pełczyński) oraz:
- zalążek dywizjonu 23 Pułku Ułanów Grodzieńskich z Postaw: szwadron ckm (ciężkich karabinów maszynowych) pod dowództwem por. "Jara" - Jarosława Gąsiewskiego.
Zgrupowanie to (na kresach nazywano je "Polskimi Legionami" było jednym z najdłużej działających na terenie okupowanej Polski oddziałem partyzanckim, mającym na swym koncie ponad dwieście zwycięskich walk, stoczonych w okresie od 3 czerwca 1943 r. do 17 stycznia 1945 r. (Po upadku powstania i rozbiciu "Grupy Kampinos" Doliniacy przedarli się do lasów kieleckich). Żołnierze tego zgrupowania byli zaprawieni nie tylko w bojach leśnych, ale i walkach miejskich. Pierwszą swoją walkę z Niemcami, nazwaną "Powstaniem Iwienieckim", stoczyli pod dowództwem ppor. "Lewalda" - Kaspra Miłaszewskiego 19 czerwca 1943 r., uderzając na silnie ufortyfikowany garnizon w mieście powiatowym Iwieniec, obsadzony przez kilkudziesięcio-osobowy posterunek niemieckich żandarmów, kompanię Luftwaffe i stu osobowy posterunek białoruskiej policji. W wyniku 18 godzinnych ciężkich walk garnizon ten został rozbity i zdobyty, kilkudziesięciu żandarmów podczas walki wybito w pień. Zagarnięta broń, amunicja i zaopatrzenie starczyły dla całej młodzieży Iwieńca, która wraz z oddziałem opuściła rodzinne miasto.
Nie zważając na zbrodnie jakich dopuszczał się wobec Polaków sowiecki okupant po 17 września 1939 r. oddział nawiązał lojalną, ze swej strony współpracę z partyzantką sowiecką, od pierwszych dni walk z niemieckim okupantem.
Niemal bezpośrednio po rozbiciu niemieckiego garnizonu w Iwieńcu, w lipcu 1943 r. doszło do pacyfikacji Puszczy Nalibockiej przez 5 dywizji niemieckich, w tym jednej pancernej i lotnictwo. "Sprzymierzeńcy" - sowieccy partyzanci, którzy mieli bronić pozycji obronnych na obydwu skrzydłach "legionistów" bez uprzedzenia, opuścili swe stanowiska. Okrążeni Polacy, musieli się przebijać, pododdziały uległy rozproszeniu.
Po ustaniu walk Zgrupowanie należało organizować od nowa. Wykonanie tego zadania i objęcie dowództwa nad resztkami oddziału Komenda AK "Nów" (Nowogródek) powierzyła skierowanemu przez KG AK młodemu oficerowi cichociemnemu Adolfowi Pilchowi, który, jednak bronił się przed objęciem tej funkcji. Wyjaśniał, że nie zdążył wziąć udziału w kampanii wrześniowej; miał najniższy stopień oficerski (podporucznikiem został bezpośrednio przed skokiem), dowodził w czasie ćwiczeń najwyżej plutonem. Oficer ten pochodził ze Śląska gdzie obyczaje, tradycje, codzienne życie, zdecydowanie się różniły; należał, jak wielu Ślązaków, do kościoła augsbursko-protestanckiego, tam zaś, na kresach, ludność wyznawała głównie religię prawosławną lub rzymsko -katolicką, w mniejszym stopniu mojżeszową. Przede wszystkim zaś nie znał dobrze języków białoruskiego, rosyjskiego, ani t. zw. "tutejszego", jakimi posługiwali się w większości mieszkańcy tych ziem. Tymczasem bez znajomości tych języków jakakolwiek działalność na tym terenie, a zwłaszcza porozumiewanie się z oddziałami "sojuszników" zdawała się niemożliwa. Jednak komendant Obwodu AK "Słup" - Stołpce por. inż. "Świr"- Andrzej Warakomski, nie zmienił decyzji. Jedynie, co uczynił na prośbę ppor. "Góry" (taki pseudonim obrał sobie będąc przed zrzutem zaprzysiężonym do AK, ów śląski góral z Wisły rodem), to przyrzekł, iż gdy tylko zaistnieje taka możliwość, przyśle na to stanowisko oficera sztabowego.
Jak się, w najbliższej przyszłości, okazało lepszego wyboru nie mogło być. Ten młody komandos zdał egzamin - zdaniem wszystkich jego podwładnych - celująco! Nie tylko odbudował oddział do stanu z przed pacyfikacji puszczy, ale go jeszcze rozbudował, przeprowadzając częściej skuteczne wypady na niemieckie placówki, w tym wspólnie z sowieckimi oddziałami. Zjednał sobie wszystkich podwładnych, do których zwracał się "per kolego", którzy za nim poszliby i szli w największy ogień.
Z dniem 10 listopada 1943 r., zgodnie z danym przyrzeczeniem, Okręg "Nów" mianował dowódcą tego oddziału, zwanego wówczas w strukturze organizacyjnej "Batalionem 361", a dla "sprzymierzeńców" -Polskim Oddziałem Partyzanckim im. Tadeusza Kościuszki, majora "Wacława" - Wacława Pełkę, który funkcję tę będzie pełnił zaledwie 22 dni, do 1 grudnia 1943 r.
Wspólną walkę przeciwko niemieckiemu okupantowi przerwała nieoczekiwanie zdradziecka napaść na to zgrupowanie, dokonana, przez dotychczasowych "sojuszników", partyzantów sowieckich którzy w polskim obozie, na uroczysku nad jeziorem Kromań, byli codziennymi gośćmi. Stało się to przed świtem 1 grudnia 1943 r.
Z końcem listopada 1943 r. dowódca sowieckich partyzantów w Puszczy Nalibockiej płk Dubow - Grigorij Sidoruk zaprosił oficerów polskiego oddziału partyzanckiego na odprawę wojenną. Wcześniej uzyskał on zgodę, zaakceptowaną przez Stalina, od sekretarza KC WKB(b) Białorusi Pantielejmona Ponomarenki, późniejszego ambasadora ZSRR w PRL na rozbrojenie "polskich legionistów. Pomimo uprzedzenia przez chor. Nurkiewicza o zamierzonej napaści sowietów na nasz obóz mjr Pełki, major zdecydował się, wraz ze wszystkimi dowódcami pododdziałów (z wyjątkiem swego zastępcy ppor. "Góry") przyjąć zaproszenie. Nasi oficerowie, w asyście luzaków, nie ujechali konno nawet dwóch kilometrów, gdy zostali otoczeni przez swych "sojuszników" i znienacka obezwładnieni. Jednocześnie mrowie sowieckich "partizanow" - partyzantów, wtargnęło do ich warownego obozowiska przystępując do rozbrajania śpiących jeszcze Polaków, pod groźbą rozstrzelania ujętych wcześniej dowódców, w razie stawiania oporu. Ujętych podstępnie oficerów, z ppor. Miłaszewskim, przetransportowano później samolotem przez linię frontu i osadzono w moskiewskim więzieniu na Łubiance, o czym dowiedzieliśmy się po wojnie. Tam maltretował ich osobiście Wiktor Abakumow, na próżno usiłując nakłonić, (podobnie i innych oficerów) by zorganizowali od nowa polski oddział partyzancki, podporządkowany dowództwu sowieckiemu, dowodzonemu przez sowieckich oficerów. Podstępnie rozbrojonych szeregowców wcielono do różnych oddziałów sowieckich, skąd po kolei uciekali; niestety, wielu zostało ujętych i zamordowanych.
Dowódca kawalerii chor. "Noc-Nieczaj" Zdzisław Nurkiewicz, pod pretekstem załatwiania furażu nie powrócił do obozowiska w dniu wyznaczonej "odprawy wojennej". Gdy dowiedział się o tragedii, jaka rozegrała się na uroczysku nad jeziorem Kromań, natychmiast przystąpił do rozbrajania napotykanych sowieckich partyzantów. Do wieczora jego ułani ujęli w sumie 94 jeńców, których po rozbrojeniu puścili wolno. U jednego z nich, lejtn. Fieoktistowa - został później rozstrzelany przez sowietów - znaleziono ściśle tajny rozkaz, bojowy "egzemplarz nr 7" (w archiwum białoruskim w Mińsku zachował się oryginał "egzemplarza nr 9") nakazujący "rozbrojenie polskich legionistów i rozstrzeliwanie na miejscu opornych". Po kilku dniach do oddziału kawalerii dołączył por. "Góra - Dolina" Adolf Pilch, - któremu udało się wyrwać z okrążenia wraz z kilkunastoosobową mołodeczańską grupą "Nietoperza", przejmując ponownie dowództwo nad ocalałymi żołnierzami Polskiego Oddziału Partyzanckiego. Pierwszą czynnością, jakiej on dokonał, było sporządzenie raportu sytuacyjnego i przesłanie go do Okręgu "Nów" wraz z oryginałem zdobytego rozkazu podpisanego przez kombryga - dowódcę brygady im. Stalina mjr Gulewicza. Stamtąd kurierem, niezwłocznie przekazano do Komendy Głównej AK, a ta do Londynu. Jednak i tu i tam uznano ów rozkaz za falsyfikat
Nagła napaść Rosjan na swych sprzymierzeńców rozpoczęła nieoczekiwanie rusko - polską wojnę w Puszczy Nalibockiej i na terenach do niej przyległych. Polski Oddział Partyzancki, będąc w szczątkowym stanie, liczący wówczas zaledwie 42 ułanów, nie przerywając formalnie walki z Niemcami został zmuszony do odpierania nieustannych ataków bolszewików, których w puszczy było kilkanaście tysięcy.
Od dnia tej niesłychanej napaści "sojuszników", walki na tym terenie przeciwko niemieckiemu okupantowi w zasadzie ustały całkowicie. Sowieci, za pierwszoplanowe zadanie postawili przed sobą zniszczenie "polskich legionistów", którzy nie dali się rozbroić, to też atakowali ich dniem i nocą; nie mając czasu, ani ochoty na walkę z Niemcami. Polacy natomiast wydostając się, w rozpaczliwych kontratakach, z nieustannych obław wczorajszych "sojuszników", nie mieli żadnej możliwości prowadzenia jednoczesnych walk z bolszewikami i Niemcami.
W siódmym dniu rozpaczliwych walk chor. Nurkiewicz przedstawił ppor. Pilchowi plan, w "Kmicicowym" niemal stylu: dokonanie dalekiego wypadu w głąb puszczy do miejscowości Kul (7o km. od mp P.O.P.) Zakwaterowała tam brygada mjr Kluczko, która otrzymała właśnie rozkaz, ostatecznej likwidacji "polskich legionistów". Należało ich wyprzedzić. Celem akcji, którą ppor. "Góra" zdecydował się podjąć, było "porwanie" sztabu, tej brygady, by następnie wymienić jeńców na naszych oficerów.
Akcja była wprawdzie wielce ryzykowna, ale możliwa do przeprowadzenia. Początkowo przebiegała zresztą zgodnie z planem: bez wystrzału "zwinięto" ubezpieczenia na obu krańcach wsi, "Góra" z "Nocą" i kilkoma ułanami, wtargnęli do izby w środku wioski, w której kwaterował sztab brygady. Sowieccy oficerowie spali na posłaniach ze słomy rozścielonych na podłodze. Jednak na okrzyk: "ręce do góry!" ktoś z nich zdążył wystrzelić z pepeszy, zabijając kpr. Żybula. Nasi otworzyli wówczas ogień z automatów zabijając wyrwanych ze snu sztabowców. Jednak dowódca brygady mjr. Kluczko, który leżał za szafą zdołał wybić głową okno i wraz z jej framugą na szyi ratował się ucieczką.
Zlikwidowanie sztabu sowieckiej brygady nie wstrzymało mjr Kluczko od wykonywania rozkazu likwidacji rozbitków "polskich legionistów". Wyrywając się z jednej obławy, Polacy wpadali w drugą. Dochodziło do kilku walk dziennie. Wyrywając się w kontratakach z nieustannych obław, Polacy byli u kresu sił. I właśnie wówczas, gdy zdawało się, że lada dzień, lada chwila, tysiące sowieckich partyzantów (w Puszczy Nalibockiej działało od 10 000 do 15 000 sowieckich partyzantów) skutecznie dopadnie garstki straceńców, którym tej, wyjątkowo mroźnej zimy, do obrony brakowało już nie tylko sił, ale i amunicji, niespodziewany ratunek przyszedł z najmniej oczekiwanej strony.
W sytuacji zdawało się bez wyjścia sołtys jednej z puszczańskich wiosek - Kulczyce, przedstawił dowódcy przemarzniętych na 40-stopniowych mrozach i skrajnie wyczerpanych polskich partyzantów, zaskakującą propozycję od … niemieckich żandarmów z Iwieńca! Z tego samego Iwieńca, którego niemiecko - białoruski garnizon, ci sami polscy partyzanci rozbili i zdobyli, a niemieckich żandarmów wybili w pień! Rzecz wydawała się wręcz nie wiarygodna: czyżby Niemcy obawiali się, że zdesperowani Polacy, sami nieustannie atakowani, mogliby powtórzyć wyczyn z 19 czerwca 1943 roku, by zdobyć brakującej im amunicji?
Oto ich komendant, komendant niemieckiej żandarmerii w Iwieńcu, prosił dowódcę polskiego oddziału, by zostawił Niemców w spokoju i ich nie atakował. Za spełnienie tej prośby gotów był zapewnić Polakom wzajemną neutralność na obszarze przyległym do Iwieńca i Stołpców, a ponadto, dostarczyć amunicji, ba nawet broni.
Niedobitki spacyfikowanego polskiego oddziału nieludzkim wysiłkiem stawiały czoła nowemu napastnikowi, prosząc Pana Boga, by w tym samym czasie nie zaatakowali ich Niemcy.
W tej sytuacji podporucznik Pilch bezzwłocznie zwołał nadzwyczajną odprawę, przedstawiając sytuację, w jakiej się znaleźli. Oddział mógł wprawdzie podjąć ryzyko opuszczenia Puszczy Nalibockiej, przebijając się do sąsiedniego terenu Okręgu "Wiano", a więc na Wileńszczyznę. Tam jednak wszystkie przejścia były silnie obsadzone; to przez partyzantów sowieckich, to przez Niemców. Na zwołanej odprawie, wszyscy byli zgodni: dopóki istniała nadzieja na ocalenie uprowadzonych kolegów, opuszczać tego terenu nie wolno! Podstępnie ujęci towarzysze broni musieli mieć na tym terenie bazę do której mogliby zbiec. Pozostawała, więc alternatywa:
- albo odrzucić propozycję Niemców z Iwieńca i zginąć z honorem "na polu chwały", godząc się jednocześnie na wymordowanie przez bolszewików pojmanych "legionistów" ich rodziny i innych Polaków zamieszkałych na tym terenie;
- albo skorzystać z tej nieprawdopodobnej propozycji, ochronić polskie rodziny, złapać oddech i odbudować zgrupowanie, by następnie, przy nadarzającej się sposobności uderzyć na niemieckiego okupanta ze zdwojoną siłą.
Decyzja była jednomyślna, to też podporucznik "Góra" na karteczce papieru, napisał, że w sytuacji, w jakiej się znalazł jego oddział, będąc w stanie wojny z partyzantką sowiecką, przyjmuje propozycję dostarczenia amunicji i jeśli oni nie będą "czepiali się" jego oddziału, to i jego oddział też nie będzie ich atakował. Podporucznik Góra kategorycznie odmówił współdziałania z Niemcami przeciwko napastnikom w jakiejkolwiek formie.
Ta decyzja była po wojnie krytykowana przez wielu publicystów, żaden z nich jednak nie wskazał, jakie w tej sytuacji było inne dobre rozwiązanie.
Tę decyzję ppor. Pilcha w pełni aprobowała Komenda Okręgu AK "Nów", wyznaczając jednocześnie dla jego oddziału nowe zadania:
- ochronę polskich rodzin przed represjami dokonywanymi przez Rosjan i Niemców;
- przejmowanie zbiegłych z sowieckiej niewoli żołnierzy.
W tej sytuacji oddział ppor. "Góry" nie mógł samowolnie opuścić tego terenu bez otrzymania od komendanta Okręgu Nów ppłk.Janusza Szlaskiego ps. "Prawdzic" nowego zadania. Próby przedarcia się na inny teren, by kontynuować walkę przeciwko Niemcom, czynione przez oddział, ppor. "Góry" w okresie do maja, 1944 r. nie miały szans powodzenia i były przez Okręg odwoływane. Z realną pomocą pośpieszył ppor. "Górze" jego kolega, również cichociemny, mjr "Kotwicz" - Maciej Kalenkiewicz, usiłując w czerwcu dotrzeć do Puszczy Nalibockiej, na czele specjalnie w tym celu zorganizowanego oddziału "Bagatelka". Niestety oddział ten został zaatakowany najpierw przez Niemców, następnie przez sowietów i w konsekwencji rozbity, a samemu majorowi, rannemu w tej bitwie, amputowano rękę. Ta nieszczęśliwa akcja stanowiła dobitny dowód, że w tym okresie, walcząc z dwoma wrogami nie było żadnej możliwości zarówno wyrwania się z Puszczy Nalibockiej, jak i dotarcia do niej z zewnątrz. Dopiero z chwilą pęknięcia frontu wschodniego i bezładnego odwrotu armii niemieckich z pod Moskwy, zostały stworzone warunki do przerwania tej narzuconej i niechcianej wojny rusko - polskiej, oraz do zerwania lokalnego, nie spisanego nawet, porozumienia o zawieszeniu broni z iwieniecką żandarmerią.
Zgrupowanie ppor. "Góry", nie czekając już na zezwolenie Okręgu AK, z którą w wyniku sowieckiej ofensywy kontakt został przerwany, po zlikwidowaniu w dniu 29 czerwca 1944 r., niemieckich placówek w Rakowie i Borku (żandarmi z Iwieńca, w tajemnicy przed nim opuścili już miasto), nie mogąc, z uwagi na szybkie przesuwanie się na zachód frontu maszerować na Wilno, wyruszyło w tym samym dniu na zachód. Kolumna wojska liczącego tysiąc niemal żołnierzy: "zmotoryzowana" piechota na wiejskich furmankach i ułani, na koniach, rozciągała się na przestrzeni kilku kilometrów, co robiło wrażenie. Maszerowaliśmy tego upalnego lata leśnymi i polnymi traktami, omijając, jeśli to było możliwe ruchliwe szosy, którymi przewalały się rozbite niemieckie oddziały. Pomimo względnych warunków do przemieszczania się na zachód nie sposób było uniknąć walk z Niemcami. Wkrótce po przekroczeniu Niemna, w Proście zostaliśmy zaatakowani przez oddziały RONA w wyniku, czego dwóch naszych żołnierzy poległo, a 12 zostało ciężko rannych. Po przeprawie wpław Bugu, w Dzierzbach 15 lipca 1944 r. na placu apelowym por.. "Góra" (w czasie tego marszu otrzymał z KG AK awans na porucznika i odznaczenie Krzyżem Walecznych) już oficjalnie ogłosił przed frontem żołnierzy i miejscowej ludności, koniec niechcianej wojny rusko - polskiej i kontynuację walki z Niemcami. Zaraz po tym, ubezpieczenie 3 szwadronu ostrzelało nadjeżdżający samochód zabijając kierowcę i niemieckiego hauptmana, z ważnymi dokumentami, a ułani 2 szwadronu rozstrzelali czterech niemieckich żandarmów z Rakowa wziętych jako zakładników. W dalszym marszu, na Podlasiu. zagarnięto Niemcom pokaźny kontyngent krów przeznaczony dla Wehrmachtu. Niebywałym wyczynem por. "Góry-Doliny" stała się przeprawa całego zgrupowania, w biały dzień, bez jednego wystrzału, przez most na Wiśle obstawiony opancerzonymi transporterami. Zaiste tak omamić komendanta stacji zbornej oddziałów rozproszonych w twierdzy Modlin płk. von Bibera, nie zdołałby nawet ów sławetny szewc Friedrich Wilhelm Voigt, z książki pt. "Kapitan z Köpenick" Carla Zuckmayera.
Podejmując decyzję przeprawy przez most, jak się okazało nie bez racji, por. "Góra" mówił:
"Żadnemu przeciętnie inteligentnemu niemieckiemu dowódcy nie przyjdzie do głowy myśl, by jakikolwiek wrogi oddział nieprzyjacielski mógł sobie tak bezczelnie zakpić z niemieckiej potęgi".
Po przejściu na lewy brzeg Wisły, oddział stanął w Dziekanowie Polskim, gdzie nawiązany został kontakt z kpt. "Szymonem" Józefem Krzyczkowskim, komendantem VIII Rejonu AK Obwodu "Obroża".
Rozsądek nakazywał natychmiastowy wymarsz do Puszczy Kampinoskiej. Płk von Biber mógł bowiem otrzymać w międzyczasie informacje o zlikwidowaniu przez ten oddział niemieckich garnizonów w Rakowie i Borku, stoczeniu pięciu walk z napotkanymi oddziałami RONA i Wehrmachtu, przejęciu pokaźnego stada bydła przeznaczonego dla wojsk III Rzeszy, o zniszczeniu w Dzierzbach nad Bugiem niemieckiego samochodu i zabiciu ich hauptamana i rozstrzelaniu czterech ich żandarmów. Jednak por. Pilch uznał za słuszne polecenie płk. Kuczaby z KG AK, by zaryzykować i jeśli się uda, wyciągnąć z twierdzy modlińskiej jak najwięcej broni i amunicji.
Tym razem, na wyraźne życzenie KG AK, symulując przymierze z Niemcami, co nie miało miejsca nawet w Iwieńcu (tam było tylko "okresowe zawieszenie broni) przejęto od nieprzyjaciela z twierdzy modlińskiej broń i to w sytuacji, gdy nie było, tak jak w Puszczy Nalibockiej, stanu wyższej konieczności. Jednak m.in. dzięki tej decyzji Zgrupowanie Stołpecko-Nalibockie - jak się okazało - było najlepiej uzbrojoną jednostką w całej powstańczej Warszawie.
W dniu 29 lipca 1944 r. por. Pilch wyruszył ze swym wojskiem z Dziekanowa Polskiego do Puszczy Kampinoskiej.
Gdy Powstanie Warszawskie konało, Niemcy skoncentrowali na obrzeżach puszczy potężne siły do operacji p.n. "Sternschnuppe" - "Spadająca Gwiazda". Pozostawanie w tej sytuacji na tych terenach nie miało już sensu, to też "Grupa Kampinos" wyruszyła 27 września 1944 r. w kierunku Gór Świętokrzyskich. 29 września 1944 r. mjr "Okoń" zatrzymał kolumnę wojska, rozciągającego się na przestrzeni kilku kilometrów, pod Jaktorowem, nieopodal Żyrardowa na całodzienny postój przed torami kolejowymi, na otwartej przestrzeni. Nieprzyjaciel ten błąd natychmiast wykorzystał, okrążając piechotą i pancernymi pojazdami pozycje powstańców. Na tory wtoczył się pociąg pancerny.
Błędne jest ogólnie przyjęte twierdzenie, że walka pod Jaktorowem trwała tylko w 29 września 1944 r. Resztki 3-go, spieszonego szwadronu, osłaniającego przebijające się z okrążenia inne pododdziały, opuściły (wraz z niżej podpisanym) pozycje obronne w korycie rzeczki Pisia, przed północą i dopiero nad ranem straciły bezpośredni kontakt z nieprzyjacielem. Pojedyncze strzały i wybuchy granatów rozlegały się na innych odcinkach pobojowiska (coraz rzadziej) niemal przez całą noc, co oznaczało, że i inni powstańcy również jeszcze walczyli.
Błędne jest też ogólne przekonanie, że z dniem 29.IX, 1944 r. "Grupa Kampinos" uległa całkowitej zagładzie. A przecież nie całkowitej! Nie udało się zlikwidować dowodzonego przez por. "Dolinę" pułku "Palmiry - Młociny", stanowiącego trzon "Grupy Kampinos". Mocno przetrzebiony, zdziesiątkowany pułk por. Doliny nie poszedł w rozsypkę, pozbierał się i policzył w nieodległej od Jaktorowa Puszczy Mariańskiej. Pułk skurczył się do jednego batalionu, w składzie: kompania piechoty i szwadron kawalerii, w sumie około 150 żołnierzy. Jednak nikt z ocalałych Doliniaków nie zamierzał rezygnować z walki z niemieckim okupantem do końca!
Zgodnie z wyznaczoną przez mjr "Okonia" (zginął pod Jaktorowem), marszrutą, Doliniacy wyruszyli na południe. W lasach za Pilicą Dolina pozostawił swoją piechotę i głębokim zagonem skierował się ze szwadronem kawalerii z powrotem pod Jaktorów, z zamiarem dotarcia do Kampinosu, by zgarnąć z sobą tych żołnierzy, którzy byli zmuszeni tam powrócić. W czasie tego kolejnego rajdu atakował Niemców rozbijając kolumny samochodów, na ruchliwych szosach, między innymi pod Pieńkowem i Wolą Pękoszewską.
Jak się okazało nie sposób było przerwać kordonu nieprzyjaciela na linii Błonie - Sochaczew, to też szwadron kawalerii zawrócił i w dniu 24 października 1944 r. wraz z zagarniętą po drodze kompanią piechoty, dołączył do 25 Pułku Piechoty AK Ziemi Piotrkowsko-Opoczyńskiej dowodzonego przez mjr "Leśnika"- Romana Majewskiego, tworząc w nim III batalion, zwany "Kampinos".
W tym nowym, partyzanckim zgrupowaniem "Doliniacy" walczyli z Niemcami przez 18 dni biorąc udział w codziennych walkach, przebijając się z kolejnych pacyfikacji: pod Białym Ługiem, Bokowem, Hutą, Wincentowem - Kazanowem. W ostatniej bitwie pod Wincentowem 25 pułk piechoty doznał poważnych strat i został z dniem 12 listopada 1944 r. rozformowany. Baatalion "Kampinos", który, jako jedyny zaatakował Niemców, nie poniósł żadnych strat, ani w ludziach, ani w sprzęcie. Od tego dnia żołnierze "Doliny" walczyli, jako Szwadron Ułanów przemierzając Ziemię Piotrkowsko - Opoczyńską wzdłuż i wszerz śladami oddziału majora Hubala - Henryka Dobrzańskiego. Z chwilą, gdy ruszył front z nad Wisły, Dolina rozwiązał oddział.
W ostatnim dniu walk, 17 stycznia 1945 r. oddział porucznika Doliny zakończył działalność bojową. W oddziale, razem z Doliną pozostało nas siedemnastu. Zostaliśmy "urlopowani z czynnych szeregów oddziału"...
Marian Podgóreczny " Żbik" |